„You are reading this text at your own risk”*
* - „Czytasz ten tekst wyłącznie na własną odpowiedzialność” - lekko zmodyfikowany tekst, na który natknąć się można w całej Republice Południowej Afryki. Zarówno przy moście, z którego odbywają się najdłuższe komercyjne skoki na bungee („Skaczesz z tego mostu wyłącznie na własną odpowiedzialność”. 216 metrów w dół, więc to dość zrozumiałe), jak i na stacji benzynowej („Korzystasz z urządzeń na tej stacji wyłącznie na własną odpowiedzialność”. Stacja o standardzie co najmniej europejskim, więc już trochę mniej), ale także i w sklepie spożywczym („Wchodzisz do tego sklepu wyłącznie na własną odpowiedzialność”. Sklep, jak sklep... Ostrzeżenie co najmniej dziwne). Związane jest to z niejasnością sformułowań w południowoafrykańskim prawie dotyczących odpowiedzialności właścicieli biznesów za bezpieczeństwo osób z nich korzystających, a więc jest formą dodatkowego zabezpieczenia na wypadek ryzyka wypłaty odszkodowania.
Dawno temu, gdy przymierzałem się dopiero do odwiedzenia Afryki w którymś przewodniku przeczytałem, że najlepszym krajem do rozpoczęcia przygody z tym kontynentem jest Etiopia. Kraj bardzo atrakcyjny turystycznie, a przy tym bezpieczny i relatywnie niedrogi. Od tego też kraju zacząłem wraz z żoną odwiedziny na Czarnym Lądzie. Teraz, gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, gdzie średnio doświadczony podróżnik powinien się wybrać, by poczuć Afrykę, a przy tym nie być narażonym na przesadne zagrożenie dla życia i zdrowia, chyba doradziłbym RPA. „Chyba” jest tu istotnym słowem. RPA nie jest bowiem nakreślone kontrastowymi barwami (chociaż to piękny i barwny kraj) – nic tu nie jest jednoznaczne, o niczym nie mógłbym napisać, że jest czarne lub białe. W zasadzie gdybym miał przypisać Republice Południowej Afryki jakiś kolor, to byłby to kolor szary.
Oczywiście miesiąc to zdecydowanie zbyt krótko, by móc powiedzieć, że się poznało ten spory kawałek Ziemi. Chociaż w niniejszym tekście z upodobaniem szastam określeniem „w RPA”, to tak naprawdę piszę o fragmencie tego kraju, który zobaczyliśmy. O prowincjach Gauteng, Mpumalanga, Free State, części zachodniej Eastern Cape, Western Cape i południowej części Northern Cape. I jeszcze maleńkim fragmenciku prowincji North West. O tyle może było nam łatwiej poznać RPA, że gościliśmy u wspaniałych ludzi, którzy w tym kraju mieszkają od urodzenia i którzy mogli nam dopowiedzieć to, czego my nie dostrzegliśmy. Ale i w ich opowieściach często pojawiały się spore rozbieżności na temat ojczyzny i niemal nic nie było jednoznaczne. Zapraszam więc do spojrzenia na RPA moimi/naszymi oczami. Z zastrzeżeniem, że prawdopodobnie ilu gości tego pięknego kraju, tyle spostrzeżeń – bardzo prawdopodobne, że wręcz rozbieżnych.
Powyżej wspomniałem o trzech czynnikach przy wyborze pierwszego kraju do zobaczenia w Afryce. Finansami i atrakcyjnością turystyczną (i być może czymś jeszcze) Południowej Afryki zajmę się w dalszej kolejności. Zacznę od bezpieczeństwa.
Zapewne wielu z was, gdy pomyśli o RPA, przypomni sobie kogoś, kogo podczas wakacji okradziono w Durbanie, Kapsztadzie lub, co najbardziej prawdopodobne, w Johannesburgu. Jeśli ten ktoś miał więcej szczęścia, to kradzież odbyła się bezinwazyjnie, jeśli mniej, to pewnie w wyniku rabunku z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Niektórzy zapewne czytali jakieś książki południowoafrykańskiego noblisty, Johna Maxwella Coetzee'ego, z których wiele opowiada o realiach życia w tym kraju, realiach, w których codzienna przemoc jest obecna. Ci mniej czytający zetknęli się być może z filmami południowoafrykańskim (m. in. „Tsotsi”, czy ekranizacją powieści wspomnianego powyżej Coetzee'ego pt. „Hańba”), w których również fabuła opiera się na rozboju i przestępczości (tu muszę wspomnieć o jeszcze jednym filmie południowoafrykańskim, który również opowiada o przemocy, ale w tym przypadku nie przekładałbym dosłownie opowiedzianej historii na realia życia w RPA. Mam na myśli „Dystrykt 9”. Nie – aż tak źle tam nie jest).
A no więc właśnie. To wszystko fabuła (może poza opowieściami znajomych). A jak tam jest naprawdę?
Nasi znajomi mieszkają w Pretorii. To jedna z trzech stolic Republiki Południowej Afryki (trzy stolice to i tak niewiele – języków urzędowych jest w RPA jedenaście). A stolica (czy jedna, czy jedna z kilku) to z reguły jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w kraju. Pretoria nie ma najlepszej opinii wśród mieszkańców reszty kraju i często jest wymieniana jednym tchem wraz z pobliskim Johannesburgiem jako miasta, gdzie trzeba szczególnie uważać.
Nasi pretoriańscy znajomi twierdzą, że do niektórych dzielnic nie zapuściliby się nawet w dzień – ale są to dzielnice, w których i tak nie mieliby co robić. Pozostałą część miasta uważają natomiast za bezpieczną. My oczywiście poruszaliśmy się (wynajętym samochodem) po tych bezpieczniejszych częściach miasta. Czasami jednak zdarzało nam się zobaczyć znak z wykrzyknikiem, znany i z naszych ulic – „Inne niebezpieczeństwo”. Podpisany jednak niepokojącą tablicą, z którą w Polsce się nie zetknąłem: „Hi-jacking hot spot”, czyli w wolnym tłumaczeniu: „Miejsce o dużym ryzyku porwania”. W innych miejscach, w pobliżu skrzyżowań (nadal w tych bezpieczniejszych częściach miasta) nasz GPS informował: „Crime alert!”, czyli „Alarm: przestępczość!”. Zapytaliśmy wobec tego, jak to jest? To na pewno są bezpieczne dzielnice?...
W odpowiedzi usłyszeliśmy, że od kilku lat jest coraz gorzej. Okazało się, że samochód naszej znajomej ma szyby kuloodporne, bo kilka lat wcześniej do stojącego na światłach samochodu podszedł człowiek z bronią, kolbą rozbił szybę, przyłożył lufę do głowy i zażądał wydania torebki. Okazało się również, że kilka lat temu do ich domu było włamanie i chociaż im samym nic się nie stało, to z domu zginęło sporo cennego sprzętu (chociaż mieszkają na strzeżonym osiedlu). A farma innej znajomej jest ogrodzona płotem pod napięciem z systemem podtrzymania tego napięcia, na wypadek przerwy w dostawie prądu (dość zresztą częstych w tym kraju).
No więc bezpieczny kraj, czy nie?
Nie jest to kraj jednoznacznie bezpieczny (mam na myśli relatywnie bezpieczny – nie ma kraju w 100 procentach bezpiecznego), bo chociaż człowiek czuje się tu dość dobrze, to ryzyko napadu z bronią czy nożem istnieje i jest dość realne. Ale też i nie jest to kraj jednoznacznie niebezpieczny, gdzie każde wyjście po zmroku oznacza pozbycie się (w najlepszym wypadku) wszelkich kosztowności – jak często bywa to w innych afrykańskich krajach. Nasze doświadczenie mówi, że Pretoria, tak jak reszta kraju, jest bezpieczna. Nas nie spotkało nic złego i też nie mieliśmy przeczucia, że coś złego się czai. Przed wyjazdem w teren dostaliśmy zestaw porad, jak nie należy postępować w tym kraju i ten zestaw wystarczył, by nasze wakacje były wspaniałe. Wszystko więc wskazuje na to, że problemów w RPA można swobodnie uniknąć, trzeba jednak być uważnym. W zasadzie w czasie całego miesięcznego pobytu byliśmy świadkami nieprzyjemnej sytuacji jedynie raz. W Kapsztadzie, w hostelu obudził nas hałas nad ranem. Wyszedłem sprawdzić, czy coś się nie dzieje z samochodem i w recepcji hostelu zobaczyłem ośmiu policjantów przeglądających nagranie z kamer przemysłowych. Chwilę później podsłuchałem rozmowę recepcjonisty z jednym z gości. Gość był w fazie lekko znietrzeźwionej. Recepcjonista pytał go, dlaczego nie nocował w hostelu i dlaczego nie wrócił do hostelu tak, jak mu zalecano – taksówką. Podejrzewam, że został okradziony, kiedy po imprezowaniu próbował zawinąć do przystani. Widziałem go dzień wcześniej, gdy meldował się w hostelu – rzucał się w oczy swoim brakiem problemów finansowych. Myślę, że taka przygoda mogła go spotkać w wielu miastach, również europejskich (pijany, obnoszący się ze swoim bogactwem w centrum dużego miasta nad ranem z reguły jest narażony na kłopoty). Znamienne jest to, że gdy rano, udając Greka, zapytałem inną pracownicę recepcji, co się stało (rano policja nadal była tam obecna spisując protokoły) usłyszałem w odpowiedzi, że nic, że ktoś próbował się włamać do samochodu sąsiadów i że ona tego nie rozumie, bo do tego samochodu ktoś już się próbował kilkunastokrotnie włamać. Prawdopodobnie skłamała w trosce o spokój gości i dla podkreślenia poczucia bezpieczeństwa, z jakim można odwiedzać Kapsztad.
Z takim zaklinaniem rzeczywistości spotykaliśmy się często – ze strony osób związanych z przemysłem turystycznym. Ze strony zwykłych mieszkańców RPA – turystów, jak my – najczęściej spotykaliśmy się z wątpieniem, że uda nam się uniknąć kradzieży naszego majątku. Zwłaszcza, jeśli wybieramy się do Kapsztadu...
Najważniejsza zasada bezpieczeństwa obowiązująca w RPA – trzeba słuchać miejscowych. Trzeba wierzyć, gdy mówią, że niektóre miejsca są dostępne jedynie ze zorganizowanymi wycieczkami (np. townshipy, czyli dzielnice raczej biedoty zamieszkałe głównie przez kolorową ludność). Jeśli mówią, że miasto jest bezpieczne i że można się po nim poruszać minibusami (ale już autobusów i pociągów unikać), to poruszać się minibusami. Jeśli do tego dodają, że po zmroku, to nawet nie minibusy, a jedynie taksówka, to również należy w to wierzyć. Jeśli oczywiście komuś zależy, jak nam, na unikaniu kłopotów.
My problem bezpieczeństwa rozwiązaliśmy w inny sposób: na prawie cały czas pobytu w RPA wynajęliśmy samochód. W tym przypadku również panują określone zasady. Niczego cennego nie przewozi się na siedzeniach samochodu (czy obok kierowcy, czy na tylnym siedzeniu), bo szybę w samochodzie (niekuloodporną) łatwo rozbić. Na czas postoju wszystko musi być schowane w bagażniku, poza niepożądanym okiem ciekawskich. Drzwi w samochodzie powinny być zamknięte przez cały czas. I tak dalej, i tak dalej.
Jeśli komuś powyższe zasady wydają się być przesadzone dodam przestrogę, którą przekazała nam pretoriańska znajoma. Od kilku lat na skrzyżowaniach w dobrych dzielnicach Pretorii stoją biedni ludzie z tabliczkami na szyi, na których jest duży napis „food” (czyli „jedzenie”). Zestawem gestów starają się oni przyciągnąć uwagę kierowców błagając o odrobinę strawy czy parę groszy (naprawdę niewiele), za które mogliby kupić jedzenie. To są te skrzyżowania, na których nasz GPS krzyczał „Crime alert!”. Dlaczego? Przecież cóż nam może zrobić taki bosy biedak, poza opluciem samochodu, gdyby był skrajnie sfrustrowany/głodny/zły? Otóż stojąc obok samochodu sprawdzi on, czy przypadkiem nie jesteśmy jednymi z tych nieostrożnych, którzy trzymają torebkę lub aparat fotograficzny w samochodzie na tak zwanym widoku. Jeśli będziemy tymi nieostrożnymi, to po naszym odjechaniu ze skrzyżowania może on zawiadomić telefonicznie swojego kolegę stojącego w podobnym charakterze na następnych światłach, paręset metrów dalej, gdzie leży łup i jaki mamy numer rejestracyjny. Rozbicie szyby, porwanie łupu (gdy wiadomo, gdzie on leży) i ucieczka zajmuje parę sekund. I na pewno nie zostawicie wtedy samochodu bez opieki na środku skrzyżowania i nie pobiegniecie za złodziejem. W gorszym przypadku spotka was to, co znajomą – szyba będzie rozbita kolbą i zostaniecie poproszeni o wydanie łupu. Wtedy najważniejsze, to nie chojrakować – oni nie mają wiele do stracenia i jeśli się zbytnio wystraszą (wystraszą, bo to najczęściej młodzi chłopcy), to mogą tą broń użyć.
O bezpieczeństwie podczas podróży przez RPA będzie wam zresztą na pewno przypominał sam kraj. Czy to latarką pana, który gdy będziecie wyjeżdżali spod restauracji sprawdzi z jej użyciem, czy samochód, którym podróżujecie, ma kluczyk w stacyjce, czyli czy został uruchomiony przez posiadacza kluczyków. Czy też za pomocą niewinnej kartki wręczonej wam przez ochroniarza przed ogrodem botanicznym, którą należy przechowywać poza samochodem i której oddanie przy wyjeździe będzie potwierdzeniem, że wyjeżdża tym samochodem ta sama osoba, która nim wjechała. Czy też wreszcie wszechobecnymi ogrodzeniami pod napięciem – czy na całej wysokości, czy jedynie kilkoma poziomymi drutami na górze, ponad litym murem.
I o ile rzeczywiście miasta przyciągają różne niebieskie (albo raczej czarne) ptaki, dla których droga przestępcza jest łatwa i przyjemna, o tyle prowincja jest spokojna, pokojowa i bezpieczna.
No właśnie – czarne ptaki. Jak w tym narodowym, etnicznym, językowym, plemiennym tyglu ulokować znane zapewne wszystkim zagadnienie relacji czarnej i białej ludności w Republice Południowej Afryki? (Tu zaznaczam, że stosuję pewne uproszczenie, jako że w RPA żyje duża społeczność Hindusów, Koloredów i inne grupy etniczne, niemniej nie jest to praca doktorancka na temat socjologiczny, a jedynie relacja podróżna – stąd uproszczenie)
W RPA, jak zapewne wszyscy wiedzą, panował apartheid. Czarni nie mieli żadnych praw, a krajem rządzili biali. Za sprawą (między innymi) Nelsona Mandeli apartheid się skończył, a wszyscy mieszkańcy kraju dostali równe prawa. Równe – to dość istotne i wcale nieoczywiste w tych okolicach, biorąc pod uwagę rewanżyzm, który zatryumfował w pobliskim Zimbabwe i sposób, w jaki potraktowano tamtejszych białych farmerów. (A propos urzędującego do jeszcze niedawna prezydenta Zimbabwe, pana Roberta Mugabe dowcip, który usłyszałem w RPA: Dziennikarz pyta prezydenta Mugabe – urzędującego na tym stanowisku od 1987 roku! - kiedy w końcu pożegna mieszkańców Zimbabwe. Prezydent, zaskoczony, odpowiedział: „A to oni gdzieś wyjeżdżają?...”). W wyniku przyznania tychże równych praw biali, stanowiący ok. 10% społeczności południowoafrykańskiej, utracili swoją uprzywilejowaną pozycję. I obecnie jest to kraj, gdzie i czarni i biali (i inni, między innymi wspomniani powyżej Koloredzi) koegzystują na równych prawach. Są miejsca, gdzie obecność wszystkich ras odzwierciedla proporcje, w jakich te rasy są obecne w społeczeństwie południowoafrykańskim (na przykład centra dużych miast). Ale są i takie, gdzie proporcje są mocno zachwiane. W townshipach raczej nie spotkasz białego (chyba że turystę na zorganizowanej wycieczce), a w Wimpy'm (południowoafrykańskiej sieciówce, restauracji szybkiej obsługi wzorowanej na McDonald'sie) to czarnych bywa 10%. I, ponieważ obowiązującym ustrojem w RPA jest demokracja, szanse na to, że sytuacja powróci do tej sprzed 1994 roku, południowoafrykańscy biali mają niewielkie. Czarni nie mają wielkiej ochoty głosować na partie białych (skutkiem czego partie te nie mają szans na samodzielne rządzenie), a więc rozsądniejsi biali głosują na tych czarnych, którzy przeciwstawiają się radykalizmowi i są za zrównoważonym rozwojem kraju.
Obecnie czarnych częściej można spotkać wśród biedoty, ale również pojawiają się wśród klasy średniej, zmierzającej około godziny 13 na lunch. Czarni najczęściej wykonują prace niewymagające poważniejszych kwalifikacji (na przykład obsługa parkingowa przy centrach handlowych czy obsługa na stacjach benzynowych – cudowny południowoafrykański wynalazek pozwalający zatankować bez wychodzenia z samochodu), a biali okupują stanowiska kierownicze. Z mojego punktu widzenia, jeśli chodzi o poziom sympatii ze strony ludności lokalnej, to chyba odrobinę wyżej postawiłbym ludność czarną. Włącznie z tak sympatycznymi zachowaniami, jak śpiewanie afrykańskiej, plemiennej pieśni przez panią obsługującą kantor na lotnisku w Johannesburgu – nie zważając na stojącą kolejkę.
Podsumowując kwestie rasowe w RPA – przed wyjazdem do tego kraju słyszałem następujący dowcip: - Co różni turystę w RPA od rasisty? - Dwa tygodnie. O ile przed wyjazdem trochę mnie ten dowcip bawił, o tyle teraz ze wstydem przyznaję, że jest on głupi i nieprawdziwy, a mieszkańcy RPA są wspaniali – niezależnie od ich koloru skóry. A zarówno wśród białych, jak i czarnych trafili nam się na drodze durnie.
Kwestia kolejna do rozważenia przed wybraniem się w drogę do RPA to finanse. Kraj nie jest tak tani, jak Etiopia (ale Etiopia jest wyjątkowo tanim krajem), ale też podróż po nim nie powinna jakoś dramatycznie spustoszyć kieszeni. Ceny codzienne – w sklepach, biletów wstępu, noclegów, itp. nie odbiegają od cen w Polsce. A niektóre, jak na przykład znakomitego południowoafrykańskiego wina, są znacznie niższe niż u nas. Sporą pozycją w budżecie będzie na pewno przelot (dla którego zasadniczo alternatywy nie ma, nie licząc dwumiesięcznego rejsu z Londynu za ciężkie tysiące funtów lub np. przejazdu własnym maluchem z Kairu), ale, chociaż w przypadku tego kraju nie można liczyć na szaleńcze promocje czy błędy taryfowe umożliwiające zakup biletu na drugi koniec świata za 200 zł, to przy odpowiedniej elastyczności terminowej i lokalizacyjnej można zejść z ceną biletu poniżej 2000 zł.
A więc i finanse nie powinny być przeszkodą w wyborze Republiki Południowej Afryki na cel pierwszej podróży na ten kontynent.
No dobrze. Jest niebezpiecznie, ale w zasadzie bezpiecznie. Ceny nie są oszałamiająco niskie, ale też i nie rujnują budżetu. Ale po co tam właściwie jechać?...
To już wiecie - jeśli widzieliście poprzednie części niniejszej fotorelacji.:-)
Dziękuję za uwagę.
* - „Czytasz ten tekst wyłącznie na własną odpowiedzialność” - lekko zmodyfikowany tekst, na który natknąć się można w całej Republice Południowej Afryki. Zarówno przy moście, z którego odbywają się najdłuższe komercyjne skoki na bungee („Skaczesz z tego mostu wyłącznie na własną odpowiedzialność”. 216 metrów w dół, więc to dość zrozumiałe), jak i na stacji benzynowej („Korzystasz z urządzeń na tej stacji wyłącznie na własną odpowiedzialność”. Stacja o standardzie co najmniej europejskim, więc już trochę mniej), ale także i w sklepie spożywczym („Wchodzisz do tego sklepu wyłącznie na własną odpowiedzialność”. Sklep, jak sklep... Ostrzeżenie co najmniej dziwne). Związane jest to z niejasnością sformułowań w południowoafrykańskim prawie dotyczących odpowiedzialności właścicieli biznesów za bezpieczeństwo osób z nich korzystających, a więc jest formą dodatkowego zabezpieczenia na wypadek ryzyka wypłaty odszkodowania.
Dawno temu, gdy przymierzałem się dopiero do odwiedzenia Afryki w którymś przewodniku przeczytałem, że najlepszym krajem do rozpoczęcia przygody z tym kontynentem jest Etiopia. Kraj bardzo atrakcyjny turystycznie, a przy tym bezpieczny i relatywnie niedrogi. Od tego też kraju zacząłem wraz z żoną odwiedziny na Czarnym Lądzie. Teraz, gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, gdzie średnio doświadczony podróżnik powinien się wybrać, by poczuć Afrykę, a przy tym nie być narażonym na przesadne zagrożenie dla życia i zdrowia, chyba doradziłbym RPA. „Chyba” jest tu istotnym słowem. RPA nie jest bowiem nakreślone kontrastowymi barwami (chociaż to piękny i barwny kraj) – nic tu nie jest jednoznaczne, o niczym nie mógłbym napisać, że jest czarne lub białe. W zasadzie gdybym miał przypisać Republice Południowej Afryki jakiś kolor, to byłby to kolor szary.
Oczywiście miesiąc to zdecydowanie zbyt krótko, by móc powiedzieć, że się poznało ten spory kawałek Ziemi. Chociaż w niniejszym tekście z upodobaniem szastam określeniem „w RPA”, to tak naprawdę piszę o fragmencie tego kraju, który zobaczyliśmy. O prowincjach Gauteng, Mpumalanga, Free State, części zachodniej Eastern Cape, Western Cape i południowej części Northern Cape. I jeszcze maleńkim fragmenciku prowincji North West. O tyle może było nam łatwiej poznać RPA, że gościliśmy u wspaniałych ludzi, którzy w tym kraju mieszkają od urodzenia i którzy mogli nam dopowiedzieć to, czego my nie dostrzegliśmy. Ale i w ich opowieściach często pojawiały się spore rozbieżności na temat ojczyzny i niemal nic nie było jednoznaczne. Zapraszam więc do spojrzenia na RPA moimi/naszymi oczami. Z zastrzeżeniem, że prawdopodobnie ilu gości tego pięknego kraju, tyle spostrzeżeń – bardzo prawdopodobne, że wręcz rozbieżnych.
Powyżej wspomniałem o trzech czynnikach przy wyborze pierwszego kraju do zobaczenia w Afryce. Finansami i atrakcyjnością turystyczną (i być może czymś jeszcze) Południowej Afryki zajmę się w dalszej kolejności. Zacznę od bezpieczeństwa.
Zapewne wielu z was, gdy pomyśli o RPA, przypomni sobie kogoś, kogo podczas wakacji okradziono w Durbanie, Kapsztadzie lub, co najbardziej prawdopodobne, w Johannesburgu. Jeśli ten ktoś miał więcej szczęścia, to kradzież odbyła się bezinwazyjnie, jeśli mniej, to pewnie w wyniku rabunku z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Niektórzy zapewne czytali jakieś książki południowoafrykańskiego noblisty, Johna Maxwella Coetzee'ego, z których wiele opowiada o realiach życia w tym kraju, realiach, w których codzienna przemoc jest obecna. Ci mniej czytający zetknęli się być może z filmami południowoafrykańskim (m. in. „Tsotsi”, czy ekranizacją powieści wspomnianego powyżej Coetzee'ego pt. „Hańba”), w których również fabuła opiera się na rozboju i przestępczości (tu muszę wspomnieć o jeszcze jednym filmie południowoafrykańskim, który również opowiada o przemocy, ale w tym przypadku nie przekładałbym dosłownie opowiedzianej historii na realia życia w RPA. Mam na myśli „Dystrykt 9”. Nie – aż tak źle tam nie jest).
A no więc właśnie. To wszystko fabuła (może poza opowieściami znajomych). A jak tam jest naprawdę?
Nasi znajomi mieszkają w Pretorii. To jedna z trzech stolic Republiki Południowej Afryki (trzy stolice to i tak niewiele – języków urzędowych jest w RPA jedenaście). A stolica (czy jedna, czy jedna z kilku) to z reguły jedno z najniebezpieczniejszych miejsc w kraju. Pretoria nie ma najlepszej opinii wśród mieszkańców reszty kraju i często jest wymieniana jednym tchem wraz z pobliskim Johannesburgiem jako miasta, gdzie trzeba szczególnie uważać.
Nasi pretoriańscy znajomi twierdzą, że do niektórych dzielnic nie zapuściliby się nawet w dzień – ale są to dzielnice, w których i tak nie mieliby co robić. Pozostałą część miasta uważają natomiast za bezpieczną. My oczywiście poruszaliśmy się (wynajętym samochodem) po tych bezpieczniejszych częściach miasta. Czasami jednak zdarzało nam się zobaczyć znak z wykrzyknikiem, znany i z naszych ulic – „Inne niebezpieczeństwo”. Podpisany jednak niepokojącą tablicą, z którą w Polsce się nie zetknąłem: „Hi-jacking hot spot”, czyli w wolnym tłumaczeniu: „Miejsce o dużym ryzyku porwania”. W innych miejscach, w pobliżu skrzyżowań (nadal w tych bezpieczniejszych częściach miasta) nasz GPS informował: „Crime alert!”, czyli „Alarm: przestępczość!”. Zapytaliśmy wobec tego, jak to jest? To na pewno są bezpieczne dzielnice?...
W odpowiedzi usłyszeliśmy, że od kilku lat jest coraz gorzej. Okazało się, że samochód naszej znajomej ma szyby kuloodporne, bo kilka lat wcześniej do stojącego na światłach samochodu podszedł człowiek z bronią, kolbą rozbił szybę, przyłożył lufę do głowy i zażądał wydania torebki. Okazało się również, że kilka lat temu do ich domu było włamanie i chociaż im samym nic się nie stało, to z domu zginęło sporo cennego sprzętu (chociaż mieszkają na strzeżonym osiedlu). A farma innej znajomej jest ogrodzona płotem pod napięciem z systemem podtrzymania tego napięcia, na wypadek przerwy w dostawie prądu (dość zresztą częstych w tym kraju).
No więc bezpieczny kraj, czy nie?
Nie jest to kraj jednoznacznie bezpieczny (mam na myśli relatywnie bezpieczny – nie ma kraju w 100 procentach bezpiecznego), bo chociaż człowiek czuje się tu dość dobrze, to ryzyko napadu z bronią czy nożem istnieje i jest dość realne. Ale też i nie jest to kraj jednoznacznie niebezpieczny, gdzie każde wyjście po zmroku oznacza pozbycie się (w najlepszym wypadku) wszelkich kosztowności – jak często bywa to w innych afrykańskich krajach. Nasze doświadczenie mówi, że Pretoria, tak jak reszta kraju, jest bezpieczna. Nas nie spotkało nic złego i też nie mieliśmy przeczucia, że coś złego się czai. Przed wyjazdem w teren dostaliśmy zestaw porad, jak nie należy postępować w tym kraju i ten zestaw wystarczył, by nasze wakacje były wspaniałe. Wszystko więc wskazuje na to, że problemów w RPA można swobodnie uniknąć, trzeba jednak być uważnym. W zasadzie w czasie całego miesięcznego pobytu byliśmy świadkami nieprzyjemnej sytuacji jedynie raz. W Kapsztadzie, w hostelu obudził nas hałas nad ranem. Wyszedłem sprawdzić, czy coś się nie dzieje z samochodem i w recepcji hostelu zobaczyłem ośmiu policjantów przeglądających nagranie z kamer przemysłowych. Chwilę później podsłuchałem rozmowę recepcjonisty z jednym z gości. Gość był w fazie lekko znietrzeźwionej. Recepcjonista pytał go, dlaczego nie nocował w hostelu i dlaczego nie wrócił do hostelu tak, jak mu zalecano – taksówką. Podejrzewam, że został okradziony, kiedy po imprezowaniu próbował zawinąć do przystani. Widziałem go dzień wcześniej, gdy meldował się w hostelu – rzucał się w oczy swoim brakiem problemów finansowych. Myślę, że taka przygoda mogła go spotkać w wielu miastach, również europejskich (pijany, obnoszący się ze swoim bogactwem w centrum dużego miasta nad ranem z reguły jest narażony na kłopoty). Znamienne jest to, że gdy rano, udając Greka, zapytałem inną pracownicę recepcji, co się stało (rano policja nadal była tam obecna spisując protokoły) usłyszałem w odpowiedzi, że nic, że ktoś próbował się włamać do samochodu sąsiadów i że ona tego nie rozumie, bo do tego samochodu ktoś już się próbował kilkunastokrotnie włamać. Prawdopodobnie skłamała w trosce o spokój gości i dla podkreślenia poczucia bezpieczeństwa, z jakim można odwiedzać Kapsztad.
Z takim zaklinaniem rzeczywistości spotykaliśmy się często – ze strony osób związanych z przemysłem turystycznym. Ze strony zwykłych mieszkańców RPA – turystów, jak my – najczęściej spotykaliśmy się z wątpieniem, że uda nam się uniknąć kradzieży naszego majątku. Zwłaszcza, jeśli wybieramy się do Kapsztadu...
Najważniejsza zasada bezpieczeństwa obowiązująca w RPA – trzeba słuchać miejscowych. Trzeba wierzyć, gdy mówią, że niektóre miejsca są dostępne jedynie ze zorganizowanymi wycieczkami (np. townshipy, czyli dzielnice raczej biedoty zamieszkałe głównie przez kolorową ludność). Jeśli mówią, że miasto jest bezpieczne i że można się po nim poruszać minibusami (ale już autobusów i pociągów unikać), to poruszać się minibusami. Jeśli do tego dodają, że po zmroku, to nawet nie minibusy, a jedynie taksówka, to również należy w to wierzyć. Jeśli oczywiście komuś zależy, jak nam, na unikaniu kłopotów.
My problem bezpieczeństwa rozwiązaliśmy w inny sposób: na prawie cały czas pobytu w RPA wynajęliśmy samochód. W tym przypadku również panują określone zasady. Niczego cennego nie przewozi się na siedzeniach samochodu (czy obok kierowcy, czy na tylnym siedzeniu), bo szybę w samochodzie (niekuloodporną) łatwo rozbić. Na czas postoju wszystko musi być schowane w bagażniku, poza niepożądanym okiem ciekawskich. Drzwi w samochodzie powinny być zamknięte przez cały czas. I tak dalej, i tak dalej.
Jeśli komuś powyższe zasady wydają się być przesadzone dodam przestrogę, którą przekazała nam pretoriańska znajoma. Od kilku lat na skrzyżowaniach w dobrych dzielnicach Pretorii stoją biedni ludzie z tabliczkami na szyi, na których jest duży napis „food” (czyli „jedzenie”). Zestawem gestów starają się oni przyciągnąć uwagę kierowców błagając o odrobinę strawy czy parę groszy (naprawdę niewiele), za które mogliby kupić jedzenie. To są te skrzyżowania, na których nasz GPS krzyczał „Crime alert!”. Dlaczego? Przecież cóż nam może zrobić taki bosy biedak, poza opluciem samochodu, gdyby był skrajnie sfrustrowany/głodny/zły? Otóż stojąc obok samochodu sprawdzi on, czy przypadkiem nie jesteśmy jednymi z tych nieostrożnych, którzy trzymają torebkę lub aparat fotograficzny w samochodzie na tak zwanym widoku. Jeśli będziemy tymi nieostrożnymi, to po naszym odjechaniu ze skrzyżowania może on zawiadomić telefonicznie swojego kolegę stojącego w podobnym charakterze na następnych światłach, paręset metrów dalej, gdzie leży łup i jaki mamy numer rejestracyjny. Rozbicie szyby, porwanie łupu (gdy wiadomo, gdzie on leży) i ucieczka zajmuje parę sekund. I na pewno nie zostawicie wtedy samochodu bez opieki na środku skrzyżowania i nie pobiegniecie za złodziejem. W gorszym przypadku spotka was to, co znajomą – szyba będzie rozbita kolbą i zostaniecie poproszeni o wydanie łupu. Wtedy najważniejsze, to nie chojrakować – oni nie mają wiele do stracenia i jeśli się zbytnio wystraszą (wystraszą, bo to najczęściej młodzi chłopcy), to mogą tą broń użyć.
O bezpieczeństwie podczas podróży przez RPA będzie wam zresztą na pewno przypominał sam kraj. Czy to latarką pana, który gdy będziecie wyjeżdżali spod restauracji sprawdzi z jej użyciem, czy samochód, którym podróżujecie, ma kluczyk w stacyjce, czyli czy został uruchomiony przez posiadacza kluczyków. Czy też za pomocą niewinnej kartki wręczonej wam przez ochroniarza przed ogrodem botanicznym, którą należy przechowywać poza samochodem i której oddanie przy wyjeździe będzie potwierdzeniem, że wyjeżdża tym samochodem ta sama osoba, która nim wjechała. Czy też wreszcie wszechobecnymi ogrodzeniami pod napięciem – czy na całej wysokości, czy jedynie kilkoma poziomymi drutami na górze, ponad litym murem.
I o ile rzeczywiście miasta przyciągają różne niebieskie (albo raczej czarne) ptaki, dla których droga przestępcza jest łatwa i przyjemna, o tyle prowincja jest spokojna, pokojowa i bezpieczna.
No właśnie – czarne ptaki. Jak w tym narodowym, etnicznym, językowym, plemiennym tyglu ulokować znane zapewne wszystkim zagadnienie relacji czarnej i białej ludności w Republice Południowej Afryki? (Tu zaznaczam, że stosuję pewne uproszczenie, jako że w RPA żyje duża społeczność Hindusów, Koloredów i inne grupy etniczne, niemniej nie jest to praca doktorancka na temat socjologiczny, a jedynie relacja podróżna – stąd uproszczenie)
W RPA, jak zapewne wszyscy wiedzą, panował apartheid. Czarni nie mieli żadnych praw, a krajem rządzili biali. Za sprawą (między innymi) Nelsona Mandeli apartheid się skończył, a wszyscy mieszkańcy kraju dostali równe prawa. Równe – to dość istotne i wcale nieoczywiste w tych okolicach, biorąc pod uwagę rewanżyzm, który zatryumfował w pobliskim Zimbabwe i sposób, w jaki potraktowano tamtejszych białych farmerów. (A propos urzędującego do jeszcze niedawna prezydenta Zimbabwe, pana Roberta Mugabe dowcip, który usłyszałem w RPA: Dziennikarz pyta prezydenta Mugabe – urzędującego na tym stanowisku od 1987 roku! - kiedy w końcu pożegna mieszkańców Zimbabwe. Prezydent, zaskoczony, odpowiedział: „A to oni gdzieś wyjeżdżają?...”). W wyniku przyznania tychże równych praw biali, stanowiący ok. 10% społeczności południowoafrykańskiej, utracili swoją uprzywilejowaną pozycję. I obecnie jest to kraj, gdzie i czarni i biali (i inni, między innymi wspomniani powyżej Koloredzi) koegzystują na równych prawach. Są miejsca, gdzie obecność wszystkich ras odzwierciedla proporcje, w jakich te rasy są obecne w społeczeństwie południowoafrykańskim (na przykład centra dużych miast). Ale są i takie, gdzie proporcje są mocno zachwiane. W townshipach raczej nie spotkasz białego (chyba że turystę na zorganizowanej wycieczce), a w Wimpy'm (południowoafrykańskiej sieciówce, restauracji szybkiej obsługi wzorowanej na McDonald'sie) to czarnych bywa 10%. I, ponieważ obowiązującym ustrojem w RPA jest demokracja, szanse na to, że sytuacja powróci do tej sprzed 1994 roku, południowoafrykańscy biali mają niewielkie. Czarni nie mają wielkiej ochoty głosować na partie białych (skutkiem czego partie te nie mają szans na samodzielne rządzenie), a więc rozsądniejsi biali głosują na tych czarnych, którzy przeciwstawiają się radykalizmowi i są za zrównoważonym rozwojem kraju.
Obecnie czarnych częściej można spotkać wśród biedoty, ale również pojawiają się wśród klasy średniej, zmierzającej około godziny 13 na lunch. Czarni najczęściej wykonują prace niewymagające poważniejszych kwalifikacji (na przykład obsługa parkingowa przy centrach handlowych czy obsługa na stacjach benzynowych – cudowny południowoafrykański wynalazek pozwalający zatankować bez wychodzenia z samochodu), a biali okupują stanowiska kierownicze. Z mojego punktu widzenia, jeśli chodzi o poziom sympatii ze strony ludności lokalnej, to chyba odrobinę wyżej postawiłbym ludność czarną. Włącznie z tak sympatycznymi zachowaniami, jak śpiewanie afrykańskiej, plemiennej pieśni przez panią obsługującą kantor na lotnisku w Johannesburgu – nie zważając na stojącą kolejkę.
Podsumowując kwestie rasowe w RPA – przed wyjazdem do tego kraju słyszałem następujący dowcip: - Co różni turystę w RPA od rasisty? - Dwa tygodnie. O ile przed wyjazdem trochę mnie ten dowcip bawił, o tyle teraz ze wstydem przyznaję, że jest on głupi i nieprawdziwy, a mieszkańcy RPA są wspaniali – niezależnie od ich koloru skóry. A zarówno wśród białych, jak i czarnych trafili nam się na drodze durnie.
Kwestia kolejna do rozważenia przed wybraniem się w drogę do RPA to finanse. Kraj nie jest tak tani, jak Etiopia (ale Etiopia jest wyjątkowo tanim krajem), ale też podróż po nim nie powinna jakoś dramatycznie spustoszyć kieszeni. Ceny codzienne – w sklepach, biletów wstępu, noclegów, itp. nie odbiegają od cen w Polsce. A niektóre, jak na przykład znakomitego południowoafrykańskiego wina, są znacznie niższe niż u nas. Sporą pozycją w budżecie będzie na pewno przelot (dla którego zasadniczo alternatywy nie ma, nie licząc dwumiesięcznego rejsu z Londynu za ciężkie tysiące funtów lub np. przejazdu własnym maluchem z Kairu), ale, chociaż w przypadku tego kraju nie można liczyć na szaleńcze promocje czy błędy taryfowe umożliwiające zakup biletu na drugi koniec świata za 200 zł, to przy odpowiedniej elastyczności terminowej i lokalizacyjnej można zejść z ceną biletu poniżej 2000 zł.
A więc i finanse nie powinny być przeszkodą w wyborze Republiki Południowej Afryki na cel pierwszej podróży na ten kontynent.
No dobrze. Jest niebezpiecznie, ale w zasadzie bezpiecznie. Ceny nie są oszałamiająco niskie, ale też i nie rujnują budżetu. Ale po co tam właściwie jechać?...
To już wiecie - jeśli widzieliście poprzednie części niniejszej fotorelacji.:-)
Dziękuję za uwagę.