c.d.
Przed wami relacja piąta, przedostatnia. Pisana już z Nawojowej Góry, przez autora lżejszego o jakieś dwa kilogramy pozbieranego przez ostatni miesiąc i zmytego z siebie brudu podróży.
Ostatnią relację zakończyłem krótko opisując wam przyrodę Etiopii. Dziś pociągnę ten wątek, dodając parę słów na temat etiopskiego ruchu drogowego i hoteli.
Najpierw uzupełnienie. Wspomniałem o wąwozie Nilu Błękitnego i zjeździe z płaskowyżu za Debarkiem, o drodze prowadzącej z wysokości grubo ponad tysiąca metrów. Dzięki Google Earth wiem już, że „grubo” wynosi mniej więcej 600 metrów. Tak więc podjeżdżając na krawędź wąwozu czy płaskowyżu, mieliśmy pod sobą ok. 1600 metrów w dół. To prawie dwukrotnie wysokość Burdż Kalifa w Dubaju – najwyższego budynku na świecie. Trudno to sobie wyobrazić, prawda?
Sam miałbym wątpliwości czytając te słowa. O innej atrakcji Etiopii, czyli skalnych kościołach w Lalibeli, portugalski ksiądz Francisco Alvarez napisał w swojej relacji z podróży w 1521 roku: „Obawiałem się napisać więcej o tych dziełach, ponieważ wydawało mi się, że oskarżą mnie o pisanie nieprawdy [...] jest tam jeszcze więcej, niż dotąd opisałem i pozostawiłem to tak, żeby nie zarzucali mi, że piszę kłamstwa”. I taka jest Etiopia nie tylko jeżeli chodzi o zabytki, ale i również ukształtowanie terenu. My jednak żyjemy w XXI wieku i każdy może sobie zerknąć w sieci na zdjęcie satelitarne tej drogi sprawdzając wysokości nad poziomem morza. Chociaż jeżeli chodzi o piękno rzeczonej Lalibeli, to musicie zdać się na wiarę (oraz zdjęcia), ponieważ kościoły przykryte są dachami i z wysokości satelity widać jedynie regularne, współczesne prostokąty...
Przyroda Etiopii to jednak nie tylko przepiękne krajobrazy, płaskowyże, wąwozy czy góry. To także oczywiście rośliny i zwierzęta – intrygujące i egzotyczne, wszak to Afryka. Najpopularniejsze są eukaliptusy – wręcz całe eukaliptusowe lasy. Miejscami spotykało się agawy i palmy. Często zachwycało nas coś, co w swojej ignorancji i niewiedzy nazywaliśmy „kaktusami”. Kaktusy, owszem, również spotykaliśmy tu dość powszechnie (i boleśnie, o czym przekonałem się po jednym ze spacerów w okolicy Babilie na wschodzie Etiopii), ale do tego zacnego grona zaliczaliśmy też roślinę będącą sukulentem (czyli rośliną gromadzącą wodę w swoim organizmie, jak wspomniana powyżej agawa), zwaną wilczomleczem kandelabrowym.
Przed wami relacja piąta, przedostatnia. Pisana już z Nawojowej Góry, przez autora lżejszego o jakieś dwa kilogramy pozbieranego przez ostatni miesiąc i zmytego z siebie brudu podróży.
Ostatnią relację zakończyłem krótko opisując wam przyrodę Etiopii. Dziś pociągnę ten wątek, dodając parę słów na temat etiopskiego ruchu drogowego i hoteli.
Najpierw uzupełnienie. Wspomniałem o wąwozie Nilu Błękitnego i zjeździe z płaskowyżu za Debarkiem, o drodze prowadzącej z wysokości grubo ponad tysiąca metrów. Dzięki Google Earth wiem już, że „grubo” wynosi mniej więcej 600 metrów. Tak więc podjeżdżając na krawędź wąwozu czy płaskowyżu, mieliśmy pod sobą ok. 1600 metrów w dół. To prawie dwukrotnie wysokość Burdż Kalifa w Dubaju – najwyższego budynku na świecie. Trudno to sobie wyobrazić, prawda?
Sam miałbym wątpliwości czytając te słowa. O innej atrakcji Etiopii, czyli skalnych kościołach w Lalibeli, portugalski ksiądz Francisco Alvarez napisał w swojej relacji z podróży w 1521 roku: „Obawiałem się napisać więcej o tych dziełach, ponieważ wydawało mi się, że oskarżą mnie o pisanie nieprawdy [...] jest tam jeszcze więcej, niż dotąd opisałem i pozostawiłem to tak, żeby nie zarzucali mi, że piszę kłamstwa”. I taka jest Etiopia nie tylko jeżeli chodzi o zabytki, ale i również ukształtowanie terenu. My jednak żyjemy w XXI wieku i każdy może sobie zerknąć w sieci na zdjęcie satelitarne tej drogi sprawdzając wysokości nad poziomem morza. Chociaż jeżeli chodzi o piękno rzeczonej Lalibeli, to musicie zdać się na wiarę (oraz zdjęcia), ponieważ kościoły przykryte są dachami i z wysokości satelity widać jedynie regularne, współczesne prostokąty...
Przyroda Etiopii to jednak nie tylko przepiękne krajobrazy, płaskowyże, wąwozy czy góry. To także oczywiście rośliny i zwierzęta – intrygujące i egzotyczne, wszak to Afryka. Najpopularniejsze są eukaliptusy – wręcz całe eukaliptusowe lasy. Miejscami spotykało się agawy i palmy. Często zachwycało nas coś, co w swojej ignorancji i niewiedzy nazywaliśmy „kaktusami”. Kaktusy, owszem, również spotykaliśmy tu dość powszechnie (i boleśnie, o czym przekonałem się po jednym ze spacerów w okolicy Babilie na wschodzie Etiopii), ale do tego zacnego grona zaliczaliśmy też roślinę będącą sukulentem (czyli rośliną gromadzącą wodę w swoim organizmie, jak wspomniana powyżej agawa), zwaną wilczomleczem kandelabrowym.
Na zdjęciu: Wilczomlecz kandelabrowy.
Najbardziej jednak afrykańską rośliną, najbardziej zgodną z naszym wyobrażeniem tego kontynentu, była akacja (nazywana tutaj „umbrella tree”, czyli „drzewem parasolowym”). Rzadko porozrzucana po sawannie pokrytej żółto-beżową trawą, rzucająca okrągłe cienie skoncentrowane wokół pnia i przyciągające zarówno ludzi, jak i zwierzęta zapewniając chwilę odpoczynku od upału, ze swoją płaską koroną, jakby uciętą nożem na wysokości kilku metrów była elementem najbardziej charakterystycznego etiopskiego obrazu, który nie opuszczał nas ani na chwilę przypominając co i rusz, na jakim kontynencie się znajdujemy.
Zwierząt udało nam się zaobserwować w naturalnym środowisku mniej, niż oboje byśmy sobie tego życzyli. Byliśmy jednak świadomi tego, że wybierając taką, a nie inną trasę podróży po Etiopii, decydujemy się na oglądanie i zwiedzanie etiopskiego dziedzictwa kulturowego, a nie etiopskiej dzikiej przyrody i plemion schowanych przed cywilizacją. Niemniej – ponieważ to Afryka, to „mniej” nadal oznacza całkiem sporo.
Część Etiopii, którą przemierzyliśmy, jest głównie rajem dla miłośników ptaków. Z tych latających stworzeń, które potrafię nazwać, natykaliśmy się na wikłacze (stosunkowo łatwe do rozpoznania z powodu charakterystycznych gniazd, plecionych głównie z trawy w kształt kuli podwieszonej pod gałęzie) i błyszczaki stalowe – piękne i bardzo często spotykane ptaki o upierzeniu opalizującym, zielono-niebieskim i żółtych tęczówkach.
Zwierząt udało nam się zaobserwować w naturalnym środowisku mniej, niż oboje byśmy sobie tego życzyli. Byliśmy jednak świadomi tego, że wybierając taką, a nie inną trasę podróży po Etiopii, decydujemy się na oglądanie i zwiedzanie etiopskiego dziedzictwa kulturowego, a nie etiopskiej dzikiej przyrody i plemion schowanych przed cywilizacją. Niemniej – ponieważ to Afryka, to „mniej” nadal oznacza całkiem sporo.
Część Etiopii, którą przemierzyliśmy, jest głównie rajem dla miłośników ptaków. Z tych latających stworzeń, które potrafię nazwać, natykaliśmy się na wikłacze (stosunkowo łatwe do rozpoznania z powodu charakterystycznych gniazd, plecionych głównie z trawy w kształt kuli podwieszonej pod gałęzie) i błyszczaki stalowe – piękne i bardzo często spotykane ptaki o upierzeniu opalizującym, zielono-niebieskim i żółtych tęczówkach.
Na zdjęciu: Wikłacze. Ten drugi, to prawdopodobnie wikłacz pomarańczowy.
Na zdjęciu: Błyszczaki stalowe.
To jednak niewielkie ptaszki. Czasami natykaliśmy się na stworzenia, które swoim ciężarem przyginały gałęzie drzew, na których siedziały. Były to marabuty – imponujące swoimi rozmiarami ptaki z rodziny bocianowatych, znacznie jednak od znanych nam bocianów potężniejsze (które to „nasze” bociany również udawało nam się spotkać – wyluzowane, na wakacjach...).
Na zdjęciu: Spore ptaki, napotkane w Lalibeli. Toko srokate.
Najczęściej spotykanymi przez nas miejskimi ptakami były spore drapieżniki – orły, sępy i orłosępy. Te ogromne ptaszyska budziły nasz respekt, gdy widzieliśmy je przesiadujące w koronach drzew w pobliżu jednej z najstarszych gonderskich świątyni, kościoła Debre Birhan Selassje, czy też kołujące nad miastami w porze przedwieczornej. Raz zdarzyło nam się zobaczyć kilka sępów pożywiających się padliną zwierzęcia padłego na drodze międzymiastowej – wręcz ikoniczne wyobrażenie sępów. W Hararze, na targu mięsnym oglądaliśmy spektakl przedstawiający miejską symbiozę sprzedawców mięsa i prawdopodobnie orłów, oczekujących na poczęstunek. Jeden ze sprzedawców mięsa wielbłądziego kładł kawałek mięsa na wyprostowanej dłoni (lub na swojej głowie) i czekał – po kilku sekundach jeden z orłów przesiadujących na attyce budynku spadał w dół i porywał smakowity kąsek, nie robiąc sprzedawcy najmniejszej krzywdy.
Na zdjęciu: Dokarmianie ptaszysk mięsem wielbłądzim.
Spektakl ten, najwyraźniej służący jedynie dobrej zabawie, a nie zarabianiu na turystach (nikt od nas nie chciał pieniędzy za pokaz), wpisywał się w ponad pięćdziesięcioletnią hararską tradycję dokarmiania dzikich zwierząt.
Od wielu lat jedną z najbardziej znanych atrakcji tego miasta, jest możliwość zobaczenia w akcji tak zwanego „pana od hien”. Tych panów jest obecnie dwóch – w dwóch różnych miejscach miasta, tuż za murami starówki, chwilę po zachodzie słońca przywołują oni gwizdaniem stada hien. Po kilku minutach nawoływania, z ciemności wyłaniają się centkowane drapieżniki. Lekko spłoszone, ale przyciągane „zapachem” nieświeżego mięsa i wołane po imieniu przez „dokarmiacza”. Atrakcja jest płatna, wobec czego okraszona dodatkową choreografią. Mięso nie jest rzucane zwierzętom, ale podawane z patyka, którego drugi koniec trzymany jest przez „dokarmiacza” (lub co odważniejszego turystę) w ustach. Hieny, by sięgnąć po swój przysmak, często wchodzą na plecy „pana od hien”. I chociaż zwierzęta są oswojone (nie robi na nich wrażenia błysk flesza czy też duża grupa turystów), to dźwięk trzaskających grubych kości w ich szczękach robi wrażenie i przypomina, że mamy do czynienia ze zwierzęciem potencjalnie bardzo niebezpiecznym.
Od wielu lat jedną z najbardziej znanych atrakcji tego miasta, jest możliwość zobaczenia w akcji tak zwanego „pana od hien”. Tych panów jest obecnie dwóch – w dwóch różnych miejscach miasta, tuż za murami starówki, chwilę po zachodzie słońca przywołują oni gwizdaniem stada hien. Po kilku minutach nawoływania, z ciemności wyłaniają się centkowane drapieżniki. Lekko spłoszone, ale przyciągane „zapachem” nieświeżego mięsa i wołane po imieniu przez „dokarmiacza”. Atrakcja jest płatna, wobec czego okraszona dodatkową choreografią. Mięso nie jest rzucane zwierzętom, ale podawane z patyka, którego drugi koniec trzymany jest przez „dokarmiacza” (lub co odważniejszego turystę) w ustach. Hieny, by sięgnąć po swój przysmak, często wchodzą na plecy „pana od hien”. I chociaż zwierzęta są oswojone (nie robi na nich wrażenia błysk flesza czy też duża grupa turystów), to dźwięk trzaskających grubych kości w ich szczękach robi wrażenie i przypomina, że mamy do czynienia ze zwierzęciem potencjalnie bardzo niebezpiecznym.
Na zdjęciu: Wieczorne dokarmianie hien.
Spotkanie z hienami jednak było atrakcją turystyczną – zaplanowaną i powtarzaną każdego wieczoru. Liczyliśmy bardziej na spotkanie dzikich zwierząt w naturalnym środowisku. I nie przeliczyliśmy się.
Przede wszystkim spotkaliśmy dżelady – endemiczny gatunek małp, żyjący tylko na terytorium Etiopii i Erytrei. Znaleźliśmy je w okolicy Kosoje, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Gonderu. Małpy te żyją dziko, a ponieważ zwykły podkradać zapasy żywności z wiosek, są one traktowane jak szkodniki i przepędzane kamieniami, przez co widząc człowieka są raczej skłonne do ucieczki. Niemniej dzięki lokalnemu przewodnikowi, który wiedział, gdzie ich szukać, udało nam się zaobserwować kilkadziesiąt sztuk, włącznie z młodymi. Niektóre z niewielkiej odległości, w czasie intymnej czynności iskania samca przez samicę. Dżelady, podobnie jak pawiany (i będące przedstawicielami tej samej rodziny makakowatych), mają część ciała nagą i intensywnie czerwoną – przyzwoiciej jednak, niż u pawianów, u dżelad tą częścią ciała jest środkowa część klatki piersiowej (dlatego dżelady nazywane są czasami „małpami o krwiawiącym sercu”).
Przede wszystkim spotkaliśmy dżelady – endemiczny gatunek małp, żyjący tylko na terytorium Etiopii i Erytrei. Znaleźliśmy je w okolicy Kosoje, kilkadziesiąt kilometrów na północ od Gonderu. Małpy te żyją dziko, a ponieważ zwykły podkradać zapasy żywności z wiosek, są one traktowane jak szkodniki i przepędzane kamieniami, przez co widząc człowieka są raczej skłonne do ucieczki. Niemniej dzięki lokalnemu przewodnikowi, który wiedział, gdzie ich szukać, udało nam się zaobserwować kilkadziesiąt sztuk, włącznie z młodymi. Niektóre z niewielkiej odległości, w czasie intymnej czynności iskania samca przez samicę. Dżelady, podobnie jak pawiany (i będące przedstawicielami tej samej rodziny makakowatych), mają część ciała nagą i intensywnie czerwoną – przyzwoiciej jednak, niż u pawianów, u dżelad tą częścią ciała jest środkowa część klatki piersiowej (dlatego dżelady nazywane są czasami „małpami o krwiawiącym sercu”).
Na zdjęciu: Podglądane dżelady.
Niewielkie stada pawianów również napotykaliśmy na swojej drodze. Pierwsze sztuki pokazały się już za Addis Ababą, na brzegu wąwozu Nilu Błękitnego. To jednak było tylko przelotne spotkanie, zaledwie skrzyżowanie spojrzeń przez szybę autobusową. W pełnej krasie pokazały nam się w tak zwanej „Dolinie Cudów” (kilka kilometrów za Babilie we wschodniej Etiopii), błyskając swoimi czerwonymi zadami, służącymi między innymi do transportu młodych.
Na zdjęciu: Pawiania rodzinka.
W okolicy Kosoje, w pobliżu gór Semien, bogatych w przedstawicieli dzikiej fauny, w królestwie dżelad, dostrzegliśmy też na drzewie piękne zwierzę, w wersji rysowanej zdobiące etykietę etiopskiego piwa ”Bedele”. To biało-czarna małpa należąca do rodzaju Colobus, najprawdopodobniej gereza afrykańska. Mieliśmy ogromne szczęście, mogąc zaobserwować ją w naturze, ponieważ jest to gatunek zagrożony wyginięciem (zabijany w przeszłości dla skór z pięknym włosem, będących ponoć nadal ozdobą Masajów), a ponadto rzeczywiście to wyjątkowo piękna małpa z długim ogonem zakończonym długim, białym futrem.
Na zdjęciu: Zdjęcie gerezy wrzuciłem już do relacji nr 3. Tym razem więc - logo marki piwa "Bedele". Można sobie porównać.
Liczyliśmy również na spotkanie hipopotamów i krokodyli, lecz niestety bez powodzenia. By zobaczyć krokodyle planowaliśmy się wybrać na południe, w okolice miejscowości Arba Mincz. Na to jednak zabrakło nam czasu. Na zobaczenie hipopotamów mieliśmy większe szanse, ponieważ odwiedziliśmy ich miejsce żerowania na brzegach jeziora Tana w Bahir Darze. Niestety, dotarliśmy tam za późno i zwierzęta pochowały się już przed południowym upałem. Ja co prawda w drodze z Bahir Daru do Gonderu podczas przejazdu mostem nad Nilem dostrzegłem z okien minibusa w wodzie (w miejscu częstego występowania tych ogromnych zwierząt) dziwną linię, na przedłużeniu której była druga linia – krótka i z małymi uszkami. Ale nie mam nic na potwierdzenie tezy, że był to hipopotam i wcale się przy tym nie upieram.
Na zdjęciu: Liczne stada hipopotamów w jeziorze Tana. A że ciepło, to siedzą pod wodą.
c.d.n.
UZUPEŁNIENIE. ZESTAW ZDJĘĆ.
UZUPEŁNIENIE. ZESTAW ZDJĘĆ.
Ciąg dalszy opowieści o Lalibeli. W drodze do kościołów grupy południowo-wschodniej.
Jeden z lalibelskich biedaków, szukających szczęścia w tej okolicy.
I jeden z ludzi kościoła. Ten już szczęście znalazł.
Dobrze, dość złośliwości na temat tej instytucji. Dodam jeszcze jedynie, że w Aksum, gdy dowiedziałem się, że jeden bilet wstępu do wszystkich zabytków (licznych i znakomitych) zawiadywanych przez Państwo kosztuje 100 birrów, a do jednego kościoła Tsion Marjam (zdecydowanie nie największej atrakcji tego miasta) dwa razy więcej, zapytałem czy nie mają wakatów. Nie mieli. Podobno trudno dostać u nich robotę.
Dobrze, dość złośliwości na temat tej instytucji. Dodam jeszcze jedynie, że w Aksum, gdy dowiedziałem się, że jeden bilet wstępu do wszystkich zabytków (licznych i znakomitych) zawiadywanych przez Państwo kosztuje 100 birrów, a do jednego kościoła Tsion Marjam (zdecydowanie nie największej atrakcji tego miasta) dwa razy więcej, zapytałem czy nie mają wakatów. Nie mieli. Podobno trudno dostać u nich robotę.
Kościoły grupy południowo-wschodniej są, inaczej, niż z grupy północno-zachodniej, zbudowane głównie z wykorzystaniem naturalnego ukształtowania terenu: jaskiń, wąwozów, itp. Stąd ich najbliższe sąsiedztwo jest atrakcyjniejsze.
Jedno z wejść na teren grupy południowo-wschodniej.
Scena nieomal biblijna, wcale tu nierzadka.
Kościoły tej grupy zdobione są skromniej, często spotyka się w nich obrazy malowane na płótnie, rozpięte na specjalnej ramie - takiej jak ta na zdjęciu. Na obrazie Św. Jerzy.
Drzwi do jednej ze świątyń.
Otoczenie największego kościoła z grupy południowo-wschodniej, Bet Emanuel.
Jest to jedyny kościół monolityczny w tej grupie. Wyróżnia się również dopracowaniem szczegółów - prawdopodobnie dlatego, że był prywatną świątynią rodziny królewskiej.
Bet Mercurios, kolejny z kościołów południowo-wschodnich, wykuty w jaskini. Na zdjęciu XV-wieczny fryz.
Również Bet Mercurios. Gentleman na zdjęciu nie patrzy na mnie z miłością bliźniego, bo podejrzewał mnie, że chcę orżnąć jego chlebodawcę kręcąc film aparatem (oczywiście opcja dodatkowo słono płatna). Nic takiego nie robiłem, a on był przekonany o słuszności swoich podejrzeń, jednocześnie nie mając pojęcia o obsłudze cyfrowej lustrzanki. Nie znaleźliśmy płaszczyzny porozumienia.
Jeden z ciekawszych kościołów, Bet Gebriel-Rafael. Fasada na zdjęciu wygląda imponująco dzięki głębokiemu wykopowi, który podkreśla wysokość ściany. Ponadto łukowate zwieńczenia nisz (widoczne na zdjęciu) mogą kojarzyć się z architekturą orientu. To wpływ architektury Aksumu.
Kolejny interesujący obiekt w grupie południowo-wschodniej, kościół Bet Abba Libanos.
Z trzech stron otoczony jest jaskinią, a ze skałą połączony podstawą i stropem.
Powstał w ciągu jednej nocy, wybudowany przez żonę króla Lalibeli. To oczywiście legenda - jedna kobieta nie dałaby rady stworzyć takiego obiektu w tak krótkim czasie.
Tak naprawdę pomagała jej grupa aniołów.
Tak naprawdę pomagała jej grupa aniołów.
Prawie wszystkie kościoły Lalibeli łączy wyposażenie w instrumenty służące podczas nabożeństw.
Zwykle jest to jedno z najbardziej malowniczych miejsc w każdym kościele (mi osobiście kojarzące się, dzięki chyba tym dzwonkom, z okładką płyty "Towards the within" grupy Dead Can Dance).
I na temat kościołów z dwóch głównych grup to tyle. Został jeszcze jeden - anonsowany w poprzedniej relacji. Przy nim znalazłem te bębny.
Wkopany w ziemię, niemal nad nią nie wystający. Prowadzi do niego długi wykop, z każdym metrem bardziej i bardziej zagłębiający się w skałę.
Bet Giyorgis. Obecny w praktycznie każdym folderze sławiącym uroki Etiopii.
Nie największy, ale imponujący planem krzyża, na którym powstał, otoczony "fosą" głębokości ok. 15 metrów.
Nie mógł powstać ot, tak sobie. Wybudował go król Lalibela po tym, gdy pojawił się u niego Św. Jerzy i osobiście upomniał się o swój kościół. Oczywiście otwory w kamiennych ścianach tunelu prowadzącego do kościoła to nie są "zwykłe" otwory, ale ślady kopyt rumaka św. Jerzego.
Świecka architektura Lalibeli również jest nietypowa dla reszty Etiopii. O ile podobne, proste drewniane chatki znajdzie się w całym kraju (obraz na drzwiach wejściowych do typowych już nie należy)...
...a i tynk zabezpieczający te chatki przed działaniem warunków atmosferycznych niczym szczególnym się nie wyróżnia...
...o tyle takie domki dwukondygnacyjne, częściej okrągłe, jak ten na drugim planie, są już charakterystyczne dla tego regionu.
W nietypowość tutejszej zabudowy wpisuje się również stosunkowo nowy obiekt, czyli restauracja Ben Abeba, której zdjęcie zamieściłem w poprzedniej relacji. Tu nocny widok z najwyżej położonego tarasu.
A tu widok z restauracji na okolicę - jakieś półtorej godziny wcześniej.
Inna z lalibelskich restauracji - Blue Nile.
Na jedzenie w tym miejscu nie zabrakło nam odwagi, chociaż były miejsca, gdzie staraliśmy się nie patrzeć. Między innymi zaplecze kuchenne. Jak to w Etiopii - żołądek przyjął posiłek bez zastrzeżeń. Kawa oczywiście okazała się znakomita - jak to w całej Etiopii. Co więcej - podana została w sposób bardzo tradycyjny.
Harar. Tam pojedziemy w kolejnej relacji. Zapraszam!
c.d.n.
Na zakończenie - krzyki, poszturchiwania i wygłupy, czyli tradycyjny zestaw młodych Etiopczyków w akcji.