c.d.
„Ferendżi” to dość neutralne określenie białych turystów podróżujących po Etiopii. „Ferendżi!” słyszy się, idąc przez wioskę - chwilę później możemy się spodziewać gromadki zasmarkanych dzieciaków , które będą krzyczały: „giwmipen!”, „giwmikendi!”, „giwmibyrr!” (odpowiednio "daj mi długopis!”, „daj mi cukierka!”, "daj mi birra!” - często jest to zniekształcone, ponieważ dzieciak nie umie jeszcze dobrze mówić, ale u starszych kolegów podsłuchał, że jak się krzyczy coś podobnego, to się coś dostaje - a który dzieciak nie lubi dostawać prezentów? Czasami więc słyszymy np. „gimbyr!” lub samo "pen!”). Również, gdy Etiopczycy rozmawiają ze sobą, można łatwo zorientować się, że mówią o nas - słówko „ferendżi” jest łatwe do wychwycenia z rozmowy. "Ferendżi” oznacza również osobę, która ma pieniądze (każdy „ferendżi”, wedle starej sprawdzonej zasady: „oczywiście, ze masz dużo pieniędzy - przecież stać cię było na to, żeby tu przylecieć!”). Wspomniałem w poprzedniej relacji o cenach, które płacimy i ich stosunku do cen, które płacą Etiopczycy za takie same usługi i towary. Ta krotność ceny „a”, to właśnie ceny dla „ferendżi”. i teraz okazało się, że zjawisko dotknęło również państwowego lotniczego przewoźnika. Podam taki przykład: przelot na trasie Mekelle-Addis Abeba dla obywatela Etiopii to koszt ok. 60 dolarów, czyli rozsądne 190 zł za trasę ok. 700 km. Zgodnie z nowa polityką Ethiopian Airlines ta sama trasa, tym samym samolotem, na tych samych fotelach, nas kosztować będzie ok. 230 dolarów (ponad 700 zł). Spora różnica, prawda? Ale nie tylko etiopskie linie lotnicze prowadzą podobną politykę. Również instytucja, która przez Dagę i mnie została jednogłośnie nazwana "najbardziej pazerną instytucją Etiopii”. Czasami "najbardziej chciwym przedsiębiorstwem Etiopii”. A do tego „najbardziej obłudnym”, "kłamliwym”, i kilkoma innymi epitetami, których z racji wczesnej pory nie przytoczę. Mówię o Etiopskim Kościele Ortodoksyjnym.
„Ferendżi” to dość neutralne określenie białych turystów podróżujących po Etiopii. „Ferendżi!” słyszy się, idąc przez wioskę - chwilę później możemy się spodziewać gromadki zasmarkanych dzieciaków , które będą krzyczały: „giwmipen!”, „giwmikendi!”, „giwmibyrr!” (odpowiednio "daj mi długopis!”, „daj mi cukierka!”, "daj mi birra!” - często jest to zniekształcone, ponieważ dzieciak nie umie jeszcze dobrze mówić, ale u starszych kolegów podsłuchał, że jak się krzyczy coś podobnego, to się coś dostaje - a który dzieciak nie lubi dostawać prezentów? Czasami więc słyszymy np. „gimbyr!” lub samo "pen!”). Również, gdy Etiopczycy rozmawiają ze sobą, można łatwo zorientować się, że mówią o nas - słówko „ferendżi” jest łatwe do wychwycenia z rozmowy. "Ferendżi” oznacza również osobę, która ma pieniądze (każdy „ferendżi”, wedle starej sprawdzonej zasady: „oczywiście, ze masz dużo pieniędzy - przecież stać cię było na to, żeby tu przylecieć!”). Wspomniałem w poprzedniej relacji o cenach, które płacimy i ich stosunku do cen, które płacą Etiopczycy za takie same usługi i towary. Ta krotność ceny „a”, to właśnie ceny dla „ferendżi”. i teraz okazało się, że zjawisko dotknęło również państwowego lotniczego przewoźnika. Podam taki przykład: przelot na trasie Mekelle-Addis Abeba dla obywatela Etiopii to koszt ok. 60 dolarów, czyli rozsądne 190 zł za trasę ok. 700 km. Zgodnie z nowa polityką Ethiopian Airlines ta sama trasa, tym samym samolotem, na tych samych fotelach, nas kosztować będzie ok. 230 dolarów (ponad 700 zł). Spora różnica, prawda? Ale nie tylko etiopskie linie lotnicze prowadzą podobną politykę. Również instytucja, która przez Dagę i mnie została jednogłośnie nazwana "najbardziej pazerną instytucją Etiopii”. Czasami "najbardziej chciwym przedsiębiorstwem Etiopii”. A do tego „najbardziej obłudnym”, "kłamliwym”, i kilkoma innymi epitetami, których z racji wczesnej pory nie przytoczę. Mówię o Etiopskim Kościele Ortodoksyjnym.
Na zdjęciu: Przedstawiciel Etiopskiego Kościoła Ortodoksyjnego.
Etiopczycy to w większości chrześcijanie, wierni kościoła, o którym wspomniałem przed momentem. Udział w uroczystościach religijnych jest dla nas dużym przeżyciem. W święta, bardzo liczne w tym kościele (dość wspomnieć, ze w wypadku najważniejszych postaci w kościele etiopskim, jak np. Marii, poświęcone im są nie tylko wybrane dni roku, ale i wybrane dni każdego miesiąca), wierni ubierają się na biało i tłumnie odwiedzają kościoły. Ich obrzędom nie będę poświęcał zbyt wiele miejsca, wspomnę jedynie, że można znaleźć w nich liczne cechy religii żydowskiej (wynikające z wieloletniej izolacji kościoła etiopskiego od innych odłamów religii chrześcijańskiej i wieloletniej obecności na terenie Etiopii Felaszy, czyli ciemnoskórych Żydów, mających duży wpływ na kraj). Skąd wobec tego zastrzeżenia wobec tego kościoła? Również z powodu stosowania cen dla "ferendżi”, przy jednoczesnym zawłaszczaniu przez kościół dóbr kultury narodowej związanych z religią. Sytuacja ta jest nieakceptowalna również dla wielu Etiopczyków i być może wkrótce ulegnie zmianie. Dość powiedzieć, że wstęp do jednej z tigrajskich świątyń - wykutych wiele lat temu w skałach w regionie Tigraj na północy kraju (którego stolicą jest Mekelle) - wynosi 150 birrów (przy średnich zarobkach rzędu 1000-2000 birrów na miesiąc). Oprócz wstępu księża wraz z pomocnikami domagają się opłat (zwanych przez nich "napiwkami”, jednak z napiwkami nie mających nic wspólnego, ponieważ najczęściej przy wręczaniu napiwku okazuje się, że napiwek jest zbyt mały i należy się dwa razy więcej pieniędzy), często opłat za dokładnie nic. Za otwarcie drzwi do kościoła (za wstęp do którego już uiściło się sporą opłatę), za trzy słowa wypowiedziane po angielsku, za najczęściej błędne informacje dotyczące komunikacji publicznej. Za cokolwiek.
Największą nasza irytację jednak wzbudziła stawka za wejście do kompleksu kościołów w Lalibeli - podniesiona rok temu z 350 birrów do absurdalnych 950, czyli 50 dolarów! Jedyna dobra rzecz związana z tą opłatą, to fakt, ze opłata umożliwia wstęp do kościołów przez kilka dni. Opłata ta jednak nie przeszkadza księżom z poszczególnych kościołów domagać się dodatkowych ofiar na kościół.
Największą nasza irytację jednak wzbudziła stawka za wejście do kompleksu kościołów w Lalibeli - podniesiona rok temu z 350 birrów do absurdalnych 950, czyli 50 dolarów! Jedyna dobra rzecz związana z tą opłatą, to fakt, ze opłata umożliwia wstęp do kościołów przez kilka dni. Opłata ta jednak nie przeszkadza księżom z poszczególnych kościołów domagać się dodatkowych ofiar na kościół.
Na zdjęciu: Dodatkowe wyciąganie pieniędzy.
Ponadto zwiedzanie oznacza ciągłe kontrole strażników, wraz ze sprawdzaniem numeru paszportu (kilkudniowa ważność biletów mogłaby umożliwiać przekazywanie biletu innym podróżnym, przybywającym później. Takie sztuczki - zabieranie niepotrzebnych biletów wyjeżdzającym turystom z zamiarem odsprzedaży nowoprzybyłym stosują tu ponoć lokalni naciągacze. My się jednak z takim zjawiskiem bezpośrednio nie zetknęliśmy). No i najlepsze na koniec - duży napis po angielsku w kasie biletowej uzasadnia tak wysoka stawkę za zwiedzanie kościołów przekazywaniem dużych datków na rzecz lokalnej społeczności. Z tym ze liczba żebraków na ulicach, biednych dzieciaków i relacje nie wskazują na to, żeby kościół był przesadnie hojny. Mam wrażenie, że znacznie więcej dla mieszkańców Lalibeli robi Mad Susan, szalona Szkotka, która prowadzi znakomitą restaurację "Ben Abeba” na skraju klifu, z pięknymi widokami (www.benabeba.com). Przyjęła politykę zatrudniania jedynie lokalnych dziewczyn, skutkiem czego jest jednym z większych pracodawców w okolicy, zatrudniając 40 młodych dziewczyn.
Na zdjęciu: Restauracja Ben Abeba
Na koniec - o czym przyjemniejszym. Dlaczego przejazd odcinka drogi pomiędzy Debarkiem, a Addi Arkaj, siedemdziesięciu kilometrów gruntowej drogi zajmuje ponad trzy godziny? Dlaczego jadąc pomiędzy Goha Tsion, a Dejen (na trasie miedzy Addis Ababa, a Bahir Darem) nie można oderwać oczu od okien?
Z powodu niebywałego piękna, ale i - w wymienionych powyżej dwóch przypadkach - grozy, krajobrazów Etiopii.
To zresztą niejedyne odcinki dróg, gdzie to, co dzieje się za oknem, przyprawia o szybsze bicie serca. Etiopia to w większości góry, i to góry kojarzące się z amerykańską Arizoną, z kanionem rzeki Kolorado. W Etiopii funkcję tego kanionu pełni wąwóz Nilu Błękitnego, przez który przejeżdża się drogą asfaltową jadąc ze stolicy na północny zachód. Jaki spadek ma droga, będę w stanie napisać wam, gdy dorwę już własny komputer z Google Earth (przeczytacie o tym w następnych relacjach – przyp. aut.), dość wspomnieć, że wąwóz ma głębokość od 1200 do 2500 m.
Z powodu niebywałego piękna, ale i - w wymienionych powyżej dwóch przypadkach - grozy, krajobrazów Etiopii.
To zresztą niejedyne odcinki dróg, gdzie to, co dzieje się za oknem, przyprawia o szybsze bicie serca. Etiopia to w większości góry, i to góry kojarzące się z amerykańską Arizoną, z kanionem rzeki Kolorado. W Etiopii funkcję tego kanionu pełni wąwóz Nilu Błękitnego, przez który przejeżdża się drogą asfaltową jadąc ze stolicy na północny zachód. Jaki spadek ma droga, będę w stanie napisać wam, gdy dorwę już własny komputer z Google Earth (przeczytacie o tym w następnych relacjach – przyp. aut.), dość wspomnieć, że wąwóz ma głębokość od 1200 do 2500 m.
Na zdjęciu: Pan po przeciwnej stronie autobusu, gdy zaczęliśmy zjeżdżać do wąwozu Nilu Błękitnego, był łaskaw wyciągnąć Koran i modlić się o powodzenie w podróży. Jako niewiernemu pozostało mi trzymać kciuki za powodzenie jego modlitwy.
Wyobraźcie sobie, że dojeżdżacie drogą na krawędź takiej przepaści, a później setkami serpentyn zjeżdżacie w dół, nieomalże do poziomu rzeki, przez którą przeprawiacie się po stosunkowo nowym moście, by po drugiej stronie powrócić prawie na identyczną wysokość. Tu jednak (to odcinek pomiędzy Goha Tsion, a Dejen) jedziecie dość wygodną, umiarkowanie, ale jednak szeroką, drogą asfaltową. Za Debarkiem droga jest gruntowa, pylista (wszak to pora sucha. I dzięki Bogu - jak musi tam wyglądać podróż w porze deszczowej, nie wyobrażam sobie), a spadek terenu to również grubo ponad 1000 m. Tyle że w tym przypadku droga jest wąska i wręcz przyklejona do pionowej ściany - nie jak w przypadku Nilu, gdzie ściana jest nachylona pod kątem do osi rzeki, a poza tym liczne klify, z których się zjeżdża łagodzą wrażenie niekończącej się otchłani rozciągającej się pod kołami autobusu.
Wyżyna Abisyńska, po której głównie poruszaliśmy się dotychczas podczas naszej podroży, to samotne góry o pionowych ścianach (podobne często do tej słynnej góry rzeźbionej w puree ziemniaczanym przez jednego z głównych bohaterów filmu "Bliskie spotkania trzeciego stopnia” Spielberga), to liczne płaskowyże poprzecinane wąwozami rzek (które na tym terenie nie potrafią po prostu płynąć. One drążą, tną, rozdzielają, rozmywają…). Drogi natomiast prowadzone są "z poszanowaniem” rzeźby terenu - mosty zdarzają się niezwykle rzadko, gdy są już naprawdę niezbędne, a tunel spotkaliśmy na trasie jeden. Gdy już nie dało się poprowadzić drogi przez szczyt góry…
Wyżyna Abisyńska, po której głównie poruszaliśmy się dotychczas podczas naszej podroży, to samotne góry o pionowych ścianach (podobne często do tej słynnej góry rzeźbionej w puree ziemniaczanym przez jednego z głównych bohaterów filmu "Bliskie spotkania trzeciego stopnia” Spielberga), to liczne płaskowyże poprzecinane wąwozami rzek (które na tym terenie nie potrafią po prostu płynąć. One drążą, tną, rozdzielają, rozmywają…). Drogi natomiast prowadzone są "z poszanowaniem” rzeźby terenu - mosty zdarzają się niezwykle rzadko, gdy są już naprawdę niezbędne, a tunel spotkaliśmy na trasie jeden. Gdy już nie dało się poprowadzić drogi przez szczyt góry…
Na zdjęciu: W drodze, przez szczyty gór.
c.d.n.
UZUPEŁNIENIE. ZESTAW ZDJĘĆ.
UZUPEŁNIENIE. ZESTAW ZDJĘĆ.
Samo Mekelle, jak wspominałem, nie jest miejscowością turystyczną (chociaż można tu spędzić miły wieczór), położone jest jednak strategicznie. Stąd najłatwiej dostać się do dwóch ważnych atrakcji turystycznych: Kotliny Danakilskiej i do skalnych kościołów Tigraju. Na Danakil zabrakło nam czasu (ale także mieliśmy opór przed wydaniem ponad 400 dolarów na osobę za trzydniową wycieczkę), natomiast z chęcią wybraliśmy się do jednego z kościołów: Medhane Alem Adi Kasho. Na zdjęciu ksiądz z tego kościoła.
Dotarcie do kościoła wiązało się z ponad 90-minutowym spacerem w pełnym upal, gdzie jedyny śladowy cień rzucały wilczomlecze. Droga nie miała być tak długa, dlatego wzięliśmy ze sobą jedynie litr wody – zdecydowanie za mało. Na szczęście pod kościołem poratowali nas napotkani Amerykanie
Niemniej zmęczenie spacerem spowodowało u mnie kryzys i dość ostrą dyskusję z pewnym idiotą, który mianował się być synem księdza, a finalnie okazał się być zwykłym naciągaczem. Sam kościół, na szczęście, był wart tego spaceru.
A w środku tym bardziej.
Już sama procedura otwierania i zamykania kościoła robiła wrażenie – kluczem był powycinany drewniany drążek na sznurku, który wsuwany w otwór na różną głębokość i obracany w kilku położeniach w nieomalże magiczny sposób otwierał zamek. A gdy robił to jeszcze starzec w białej szacie, cała czynność nabierała niemal mistycznego charakteru.
Całe wnętrze wykuto w skale.
To jeden z najbardziej klimatycznych kościołów, jakie zobaczyliśmy w Etiopii.
Jak to w Etiopii, trudno określić, kiedy powstał. Niektórzy twierdzą, że jest on jedną z najstarszych skalnych świątyń w Tigraju, czyli że pochodzi, wedle lokalnych legend, z ok. IV wieku, a wedle naukowców, z ok. IX wieku.
Trudno nawet określić, ile w tym regionie Etiopii jest wykutych w skale świątyń.
Odkryto ponad 120, ale biorąc pod uwagę fakt, że do lat 60-tych XX wieku poza Tigrajem nawet nie zdawano sobie sprawy z ich istnienia, może się okazać, że do odkrycia pozostaje ich jeszcze całkiem sporo.
Żeby jeszcze skomplikować sprawę daty powstania świątyni – te ślady w skale prowadzące do niej, według innej z legend, miały powstać w wyniku zetknięcia skały z kopytami konia, na których jechał rzekomy budowniczy kościoła, czyli sam... Jezus Chrystus.
Ech, te etiopskie legendy...
„Sky is the limit”...
Ech, te etiopskie legendy...
„Sky is the limit”...
Wesele etiopskie zmierza ulicami Mekelle na przyjęcie. Para młoda wystaje przez szyberdach...
...świadkowie stoją na progu pędzącego samochodu...
...a goście weselni w pojedzie publicznym, level 4 (nikt nie wypadł, chociaż tańczyli, śpiewali, grali na bębnach). Niestety, zajęli nam zachwalaną restaurację z kuchnią etiopską...
Ta restauracja, w Lalibeli, też była zachwalana. I to przez naszych rodaków (czyli farngi – ferendżi)! Dziękujemy, rzeczywiście było warto – indżira z warzywami znakomita.:-)
Lalibela to miejsce, którego w podróży po Etiopii ponoć nie wolno ominąć. Zgoda.
Małe miasteczko, położone wysoko w górach (na wysokości ponad 2600 m n.p.m.) „słynie” („słynie”, a nie słynie, ponieważ pomimo swojej absolutnej wyjątkowości dla światowej turystyki niemal nie istnieje) z dwóch skupisk skalnych kościołów (i jednego dodatkowego, ale najbardziej charakterystycznego dla Lalibeli).
Kościołów, dodajmy, żyjących. Funkcjonujących i regularnie odwiedzanych przez wiernych uczestniczących w nabożeństwach.
Nabożeństwach odprawianych tak, jak przed wiekami.
Część kościołów, z grupy tzw. północno-zachodniej (oraz ten jeden samotny), wykute są w skale metodą odkrywkową.
Pozostałe są wykute w skałach z wykorzystaniem jaskiń czy naturalnego ukształtowania terenu.
Do niektórych dostać się można przez labirynty podziemnych korytarzy wypełnionych popiskiwaniem nietoperzy (i szumem ich skrzydeł, gdy się je spłoszy).
Wszystkie wypełnione są tłumami rozmodlonych wiernych.
A świętość w kościele etiopskim zyskuje wszystko, co związane ze świętym miejscem: odrzwia, kolumny zewnętrzne, nawet podmurówka, na której stoi kościół.
Sami wierni wydają się akceptować grupy turystów biegające z obłędem w oczach i fotografujące sceny żywcem wyjęte z pierwszych wieków chrześcijaństwa.
Wejście do wszystkich kościołów możliwe jest jedynie po uprzednim zostawieniu przed wejściem obuwia.
A same kościoły, dzięki grubym murom oraz lokalizacji w większości pod ziemią, zapewniają przyjemny odpoczynek od upału panującego na zewnątrz. To o tyle ważne, że z powodu wysokości zwiedzanie kościołów jest mocno męczące.
A teraz czas na konkrety. Kościół Bet Medhane Alem, którego sklepienie wspiera się na 36 filarach zewnętrznych i 36 wewnątrz kościoła, to największy na świecie monolityczny kościół skalny.
Zabezpieczony jest, jak prawie wszystkie, stosunkowo nowoczesną konstrukcją chroniącą obiekty przed wpływem warunków atmosferycznych.
Niemal w całości ukryty jest pod ziemią, a w otaczających świątynię skalnych ścianach wykuto groby – obecnie puste.
Drugi z kościołów grupy północno-zachodniej, Bet Marjam, wedle niektórych naukowców pierwsza świątynia wydrążona w Lalibeli.
W porównianiu z Bet Medhane Alem ma dość bogato zdobione wnętrze.
A misterność wzorów wyrzeźbionych w litej skale potrafi zachwycić.
Gwiazda Dawida, często będąca motywem zdobniczych w budynkach zarówno sakralnych, jak i świeckich, świadczy o bliskich związkach kultury etiopskiej z kulturą żydowską. Ale ma też i swoje znaczenie dla chrześcijaństwa. Ciekawostką jest ten zasłonięty filar. Podobno pod materiałem znajdują się inskrypcje w języku gyyz (dawnym etiopskim języku) i grece (a może również i po hebrajsku). Podobno jest to dziesięć przykazań, historia powstania oraz opowieść o zagładzie (!) świata. Podobno filar ten świeci własnym światłem tak mocno, że niemożliwe jest jego odsłonięcie, by oddać go naukowcom do badań.
Podobno...
Czy ja już coś wspominałem na temat etiopskich legend?...
Podobno...
Czy ja już coś wspominałem na temat etiopskich legend?...
W ścianie otaczającej Bet Marjam wykuto dwie maleńkie kaplice: Bet Meskel, do której wejście widoczne jest na zdjęciu...
...oraz Bet Danaghel (na zdjęciu widok z kaplicy), czyli Dom Dziewic (wydrążona ponoć ku pamięci 50 chrześcijańskich dziewic zamordowanych w IV wieku z rozkazu cesarza rzymskiego Juliana Apostaty).
Fragment Bet Marjam.
Pogrążony w lekturze z krzyżem etiopskim. Krzyże te są bogato zdobione, prawie niemożliwe jest znalezienie dwóch jednakowych egzemplarzy. Jak wszystko w Etiopii – przepełnione są bardziej lub mniej ukrytą symboliką.
Kolejny dowód na to, że kościoły Lalibeli nadal żyją. Zapach kadzidła towarzyszył wszystkim obrządkom kościelnym, z którymi się zetknęliśmy.
Kładka prowadząca do kolejnych dwóch świątyń grupy północno-zachodniej: Bet Mikael (zwanej również Bet Debre Sina) i Bet Golgotha. O ile na kładce prowadzącej do Bet Mikael można spotkać kobiety...
...to droga do Bet Golgotha jest już dla nich zamknięta.
To jedyny kościół w Lalibeli, do którego kobiety nie mają wstępu (ale nie jedyny w Etiopii).
Kościół wyróżnia się rzeźbionymi wizerunkami (odrobinę ponad) naturalnych rozmiarów siedmiu świętych lub dwunastu apostołów – zależy, czy czytamy przewodnik Lonely Planet, czy Bradt. Obydwa przewodniki jednak zgodnie stawiają w wątpliwość fakt pochowania pod posadzką tego kościoła samego króla Lalibeli.
Przejście pomiędzy kościołami Bet Mikael i Bet Golgotha.
Najbardziej znany kościół Lalibeli. Ale o nim – już w następnej relacji.
c.d.n.
Na koniec tradycyjnie zostawiam Państwa z hałaśliwą gromadką.:-)